Odbierają pracę. Popełniają ciężkie przestępstwa, na czele z morderstwami i gwałtami. Żyją w gettach, czyli izolowanych od społeczeństwa grupach. Nie znają języka kraju, do którego właśnie przyjechali. Obciążają system opieki zdrowotnej, generując kolejki do lekarzy, specjalistycznych badań i szpitalnych łóżek. Nie integrują się. Nie szanują zasad i obyczajów, których nie znają, bo są obcy kulturowo.
Ta wyliczanka obaw i lęków, potencjalnych zagrożeń formułowana zarówno przez polityków, jak i zwykłych obywateli, wbrew pozorom wcale nie dotyczy Polski. Co oczywiście nie znaczy, że w polskiej przestrzeni publicznej nie ma takiej narracji, zwłaszcza po prawej stronie sceny politycznej. To fragment pięciostronicowej notatki opracowanej dla Biura Rzecznika Praw Obywatelskich przez Mike’a Oborskiego, konsula honorowego RP rezydującego w Kidderminster w hrabstwie West Midlands. Dokument ten omawiał brytyjską – polityczną i publiczną – percepcję imigrantów z Polski, których obecność na Wyspach przed brexitem – w ostrożnej ocenie tamtejszych polityków – można było szacować nawet na pół miliona ludzi. Ta fala ruszyła po wejściu Polski do Unii Europejskiej i otwarciu rynków pracy, w pierwszej kolejności właśnie do Wielkiej Brytanii i Irlandii.
Kilka lat później antyimigranckie lęki skutecznie wykorzystano w kampanii na rzecz brexitu. Brytyjskie tabloidy nie tylko straszyły Wyspiarzy polskimi przestępcami, czy pokazywały Polaków jako amatorów łabędzi, na które polują w miejskich parkach, by je zjeść. Okazało się, że na podatny grunt padały też argumenty o blokowaniu miejsc do lekarzy czy odbieraniu miejsc pracy, choć imigranci najczęściej podejmowali te zajęcia, których Brytyjczycy wykonywać nie chcieli.
23 stycznia 2013 roku David Cameron, walcząc o przywództwo w Partii Konserwatywnej, zapowiedział referendum w sprawie członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Dwa lata później torysi wygrali wybory, a referendum było istotnym elementem ich kampanii. W 2016 roku wzięło w nim udział 72,2% uprawnionych, spośród których 51,89% opowiedziało się za opuszczeniem UE.
Przez cały czas kampanii na rzecz brexitu jej kluczowym elementem, obok sięgania po retorykę godnościową imperium, które od dawna powinno było znów rzucić świat na kolana, była kwestia imigracji. Nie tej z dawnych kolonii, a więc Indii czy Pakistanu, ale Europy Środkowo-Wschodniej, czyli głównie z Polski. I to w Polsce w 2015 roku po raz pierwszy w kampanii wyborczej do parlamentu wykorzystano głęboko skrywane lęki przed obcymi. Oburzenie wywołały wtedy słowa prezesa zwycięskiej, jak się później okazało, partii, czyli Prawa i Sprawiedliwości, o nielegalnych imigrantach, którzy w swoich organizmach przenoszą groźne pierwotniaki i pasożyty. Okładki prawicowych tygodników, wtedy wspierających opozycyjną partię, dzisiaj rząd, bez skrupułów straszyły gwałcicielami o ciemnej karnacji. Według dziennikarzy tych gazet nielegalni imigranci nie tylko będą atakować polskie kobiety, ale też zmuszą je do noszenia jeśli nie burki, tak charakterystycznej dla skrajnych społeczności islamskich, to na pewno abaji. Granie na emocjach, w dodatku emocjach, które nie miały realnego podłoża, okazało się skuteczne. Można było wygrać wybory strasząc przyjęciem do blisko 40-milionowego państwa kilku tysięcy imigrantów, którzy mieliby to państwo anihilować.
W 2022 roku Polska w ciągu kilku tygodni przyjęła blisko milion uchodźców z Ukrainy, uciekających po pełnoskalowym ataku Rosji na ich kraj. Przez ostatni rok zaangażowanie tysięcy ludzi zaczęło być osłabiane antyukraińską propagandą, prowadzoną i podsycaną przez środowiska nacjonalistyczne, mniej lub bardziej otwarcie prorosyjskie. Opowieści zawsze ze „sprawdzonego źródła”: od dobrego znajomego, sąsiadki, koleżanki z pracy brzmią podobnie do tych, jakimi brytyjskie tabloidy karmiły swoich czytelników, strasząc ich Polakami. Swoistym wzorcem z Sevres jest tu historia o odmowie przyjęcia ciężko chorego dziecka (żony, matki, ojca – wybór należy do opowiadającego) do lekarza w przychodni lub szpitala, bo w pierwszej kolejności przyjmowani są Ukraińcy.
Niezależnie jednak od uchodźców zza wschodniej granicy temat imigrantów, próbujących przedostać się do lepszego świata nawet za cenę utraty życia, wrócił ze zdwojoną siłą wskutek nierzadko tragicznych wydarzeń na granicy polsko-białoruskiej. Operacja specjalna służb białoruskiego reżimu, prowadzona zresztą w porozumieniu z Rosją, stała się idealnym pretekstem do militaryzacji tej granicy. Niezależnie od realnego zagrożenia, wojna powoduje, że społeczeństwo konsoliduje się wokół tych, którzy dają mu poczucie bezpieczeństwa. Czy mur takie poczucie daje? Na pewno można go wykorzystać medialnie, choć minister prezentujący na konferencji prasowej filmy i zdjęcia z aparatu telefonicznego – jak twierdził, należącego do jednej z osób zatrzymanych podczas próby przejścia granicy, wywołał skandal, kiedy na ekranie telebimu wyświetlono zdjęcia pornograficzne z krową. Szczególnym kontekstem tej konferencji, personalnym, było osobiste zaangażowanie tego polityka w pomoc uchodźcom z Czeczenii, w większości muzułmanom, uciekającym po wybuchu wojny w 2002 roku przed rosyjskim terrorem, który Grozny zrównał z ziemią, tak jak wiosną 2022 roku zrównane zostały Mariupol czy Melitopol.
Paradoksem imigracji, która jest poręczną pałką polityczną, jest jednak jej immanentny charakter. Banałem jest stwierdzenie, że ludzie od wieków wędrowali w poszukiwaniu miejsc dobrych (czy też lepszych) do życia. Wędrówka ludów jest bowiem doświadczeniem cywilizacji ludzkiej, nawet jeśli pojedynczy człowiek nie zdaje sobie z niej sprawy (z ignorancji, ale też wyboru niedopuszczającego do świadomości wieloaspektowego wymiaru i znaczenia migracji). Ważniejsze od historycznych odniesień wydają się jednak dzisiaj kwestie demograficzne i ekonomiczne, ściśle ze sobą powiązane. Starzejące się społeczeństwa wysoko rozwiniętych krajów, a do takich zalicza się Polska, do utrzymania dotychczasowego tempa rozwoju i poziomu życia potrzebują rąk do pracy. A tych już brakuje, co w perspektywie niskiego, czy tak jak w Polsce ujemnego przyrostu naturalnego, rodzi poważne i uzasadnione obawy nie tylko o prostą zastępowalność pokoleń, ale przede wszystkim o utrzymanie fundamentu państwa, jakim jest system emerytalny. Nieprzypadkowo Polska według danych Eurostatu przyjęła w ostatnich latach, a więc w czasie rządów prawicowego, retorycznie antyimigranckiego rządu, największą liczbę imigrantów zarobkowych i to z krajów, które w tej retoryce przedstawiane są jako państwa wysokiego ryzyka, bo dominują tam muzułmanie. Agencje pracy tymczasowej rekrutują pracowników z Pakistanu, Bangladeszu, Uzbekistanu, Kazachstanu, Tajlandii. Są też takie, które reklamują robotników budowlanych z krajów afrykańskich niemalże tak, jak na targach niewolników, chwaląc ich wytrzymałość fizyczną, odporność na trudne warunki pracy wykonywanej za niskie stawki. Sensacją stała się informacja o tym, że spółka Skarbu Państwa buduje miasteczko kontenerowe dla pracowników, których zakontraktowała w Chinach. Ma w nim zamieszkać kilkanaście tysięcy ludzi, co natychmiast wywołało pytania okolicznych mieszkańców, dlaczego ta spółka nie zatrudniła Polaków.
To rozdwojenie politycy aktualnego rządu tłumaczą w prosty sposób. Sprowadzani z krajów rozwijających się pracownicy dostają kontrakty na 2-3 lata i po tym czasie wyjadą, a na ich miejsce przyjadą nowi, więc nie ma mowy o jakichkolwiek imigrantach, którzy trwale zmienią oblicze tej ziemi. Tylko, że doświadczenie innych krajów, ale też i doświadczenie samych Polaków, migrujących w poszukiwaniu miejsc lepszych do życia temu przeczy. Większość migrantów zarobkowych zostaje w kraju, do którego dociera, w którym podejmuje pracę, a kiedy ją zamieni na lepszą, lepiej płatną, a tym samym ustabilizuje swoją sytuację, zaczyna myśleć o ściągnięciu do siebie swojej rodziny.
Polska nie ma długofalowego programu integracji imigrantów, czy też precyzyjniej – cały czas jest on na etapie tworzenia. Po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę chrzest bojowy przeszły chociażby szkoły, wrzucone na głęboką wodę. Po ponad roku jest już jasne, że brakuje nie tylko w nich asystentów kulturowych i to w odniesieniu do społeczności, która aż tak bardzo od polskiej się nie różni i która jeszcze nie tak dawno koegzystowała przecież z Polakami w jednym państwie. Socjolodzy zajmujący się procesami migracyjnymi, migrantami i ich integracją mówią wprost, że Polska jest na najlepszej drodze do powtórzenia wszystkich błędów, jakie popełniły kraje Zachodu i nie wyciąga z tych błędów wniosków, choć wiadomo, na czym one polegały. Znacznie łatwiej jest przecież straszyć tak jak Konfederacja, która wpisem jednego ze swoich liderów ostrzega: „Inne partie robią uniki i wspierają realizację programu globalistów – wymieszania narodów, rozbicia tradycyjnych kultur, atomizacji społeczeństw i doprowadzenia nas do stanu niezdolności do jakiegokolwiek zbiorowego oporu czy protestu. Zamknięcia się w enklawach w poszukiwaniu znikającego bezpieczeństwa. Zatrzymajmy to! Jeszcze nie jest zbyt późno”.
I ani słowa o tym, że w Polsce stale brakuje ok. 150 tys. pracowników. W różnych sektorach.
Polska gospodarka w ocenie analityków jest silna i zapewne bez imigrantów sobie poradzi, ale nie uda jej się zbudować konkurencyjności w globalnym świecie. Pikanterii jednak całej pseudo-debacie o migracji i imigrantach dodaje fakt, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych zamierzało pilnie wprowadzić rozporządzeniem outsourcing wizowy, według którego podmioty z ponad 20 krajów przyjmowałyby wnioski o wizę i przekazywały je do polskiego resortu. Taki proces miał być możliwy m.in. w Arabii Saudyjskiej, Armenii, Azerbejdżanie, Republice Białorusi, Republice Filipin, Gruzji, Indiach, Indonezji, Iranie, Katarze, Kazachstanie, Kuwejcie, Mołdawii, Nigerii, Pakistanie, Tajlandii, Turcji, Ukrainie, Uzbekistanie, Wietnamie i Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Miał. Bo najpierw lider Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński ogłosił towarzyszące wyborom parlamentarnym referendum, w którym rząd zapyta Polaków o to, czy chcą przyjmować imigrantów. Potem na tę propozycję zareagował lider największej opozycyjnej partii Platformy Obywatelskiej Donald Tusk ujawniając, że outsourcing wizowy o takiej skali był indywidualną inicjatywą urzędnika, więc rząd to rozporządzenie wycofał. Okazało się też, że tym urzędnikiem – co szybko odkryły media – był wiceminister Piotr Wawrzyk, który w pierwszych dniach już oficjalnej kampanii wyborczej, kiedy Zjednoczona Prawica przedstawiała swoje listy do parlamentu, nie tylko stracił stanowisko w ministerstwie, ale też i miejsce na liście wyborczej. Okazało się bowiem, że wycofanie się z outsourcingu wizowego (choć specjalnie na ten cel, reagując na potrzeby gospodarki, stworzono w Łodzi centrum wizowe, które obecnie stoi puste) może wynikać z międzynarodowego śledztwa, które w ocenie polskich, niezależnych mediów, zmusiło Centralne Biuro Antykorupcyjne do działania. Polskie placówki dyplomatyczne bowiem wydały rekordową liczbę wiz pracowniczych. W 2020 r. było to aż 55,6% wszystkich wiz pracowniczych w Unii Europejskiej. W 2021 już 59,2%. Liczby przedstawiają się jednak znacznie bardziej szokująco: Niemcy wydały 18 322 takich wiz, Francja – 37 873 a Polska... 790 070. To dane zebrane przez Eurostat, czyli Europejski Urząd Statystyczny, który poinformował, że danych za 2022 rok z Polski nie ma, bo polscy urzędnicy ich nie przekazali. Niepowiązane z rządem zjednoczonej prawicy media poinformowały, że międzynarodowe śledztwo dotyczy korupcji. Polską wizę pracowniczą, pozwalającą na wjazd do kraju należącego do Unii Europejskiej, można było kupić w cenie od 500 do 5 tys. dolarów. Opozycyjni parlamentarzyści ujawnili, że na Białorusi firma pośrednicząca w wydawaniu wiz sprowadzała obywateli różnych krajów, których następnie białoruskie służby wypychały na granicę polsko-białoruską. Tą samą, na której polski rząd postawił mur, by ochronić Polaków przed nielegalnymi imigrantami. Czy proceder ten wynikał tylko ze stworzenia systemu korupcyjnego przez grupę chciwych urzędników czy też był częścią makiawelicznego planu, w którym można by mówić o dwóch obliczach Janusa – jedno straszyło imigrantami, a drugie zarabiało na nich miliony? Być może wyjaśni to dopiero międzynarodowe śledztwo.
Niezależnie jednak od samego śledztwa, napływu do Europy blisko 800 tysięcy ludzi z wizami pracowniczymi, z których najpewniej większość z tych wiz nie skorzysta, jak i nieustannego dobijania się do unijnych brzegów statków i łodzi z imigrantami uciekającymi przed biedą i wojną, żadne mury nie powstrzymają zjawiska, które ludzkości towarzyszy od setek lat. Imigranci legalni i nielegalni może nie jutro i nie dziś, ale na pewno raczej w bliższej niż dalszej perspektywie, zmienią oblicze całej Europy, a nie tylko jej południa, gdzie po prostu jest bliżej z Afryki czy Bliskiego Wschodu. Zmiany klimatyczne, susza, widmo głodu będą takim samym motywem ucieczki jak wojny. Kolejna wędrówka ludów kolejny raz zmieni oblicze ziemi i nawet jeśli ogrodzimy się kilometrami murów i tak nie zabraknie tych, którym uda się je sforsować w nadziei na lepsze, normalne życie. A kolejni politycy będą grali antyimigrancką kartą i strachem przed obcym, który na pewno przychodzi po to, by palić, gwałcić i mordować.
------------------------------------------
Katarzyna Kaczorowska
Przez prawie ćwierć wieku dziennikarka i redaktor w PolskaPress, obecnie redaktor naczelna Głosu Uczelni, pisma UPWr, ale też freelancerka, publikująca w Magazynie TVN24, Newsweeku, Tygodniku Powszechnym, aktualnie współpracuje z tygodnikiem Polityka. Autorka m.in. reportażu historycznego „80 milionów. Historia prawdziwa” oraz biografii Emilii Krakowskiej „Aktorzyca”.